Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/204

Ta strona została uwierzytelniona.

i stwierdził, że to powracała limuzyna, która przed niedawnym czasem wyjechała z pałacu. Może Den jeździł po dyrektora?
Istotnie, w jasno oświetlonem wewnątrz aucie, widać było zarysy dwóch osób. W miarę zbliżania się samochodu, twarze stawały się coraz wyraźniejsze i łatwo było można ich rysy rozróżnić. Bilukiewicz wytrzeszył oczy, zbladł i wybełkotał:
— Leszczyc?...
Limuzyna przystanęła przed wejściem. Nie mogło być najmniejszej wątpliwości. Pierwszy wysiadł Leszczyc, trzymając żółtą walizeczkę w ręku, za nim detektyw. Przeszli przez stopnie, wiodące na taras i znikli w głębi pałacu.
— Leszczyc nie wyjechał?
Cóż to znaczyło? Bilukiewicz poczuł, jak chłodne krople potu wystąpiły mu na czoło. Den sprowadził hrabiego, zamknąwszy go uprzednio na klucz? A nuż Wpadł na trop ich finezyjnej „kombinacji“? Niemożebne i raz jeszcze niemożebne! Sprawa musi mieć znacznie zwyklejsze rozwiązanie!... Ale w takim razie...
Bilukiewicz począł z natężeniem nadsłuchiwać. Nad biurowym pokojem, w którym się znajdował, mieścił się salon Drohojowskiego. Może dobiegną go z tamtąd, jakie echa żywszej rozmowy?.

Istotnie, na górze, zabrzmiały liczne stąpania, jakgdyby znajdowało się tam wiele osób. Skąd tylu gości u Drohojowskiego, wszak go niema w domu?

198