silnie pod ramię słaniającego się na nogach Welskiego, wsadził do samochodu, rzucając kierowcy nazwę ulicy, na której zamieszkiwał.
Zacny pan Wawrzon Balas zajmował niewielkie mieszkanko przy ulicy Bednarskiej, na facjatce, blizko nieba a daleko od „gliny” czyli policjanta, jak zwykł był się wyrażać. Mieszkanko zaciszne i bez sąsiadów, jakby umyślnie zostało wybrane — aby ucho obce nie wyśledziło zbędnych rozmów — bo to czasem przy wódce języki się rozwiązują — lub świadek niepowołany nie dziwował się różnym tajemnym zebraniom, które nieraz tam miały miejsce.
Apartament ten urządzony bogato, choć bez smaku, składał się właściwie z jednego pokoju i kuchni; pełno w nim było wszelakich sprzętów kosztownych, dywanów i sreber — z których posiadania gospodarzowi, w razie czego, z trudem udałoby się wytłomaczyć.
Kiedy Balas wprowadził w swe progi, słaniającego się wciąż jeszcze gościa, po mieszkaniu krzątała się tęga, dość przystojna blondyna, niewiasta może lat trzydziestu, zaprzątnięta obecnie ustawianiem talerzy na stole.
Spojrzała z podziwieniem na przybyłych.
— Lucka — zawołał od proga — dawaj na