lał działać powoli, unikając jasnego postawienia sprawy, wolał przyzwyczajać do dobrobytu, aby tamten w chwili decydującej siły nie miał go opuścić, by zląkł się wyrzucenia na bruk i nowej walki z głodem. Od czasu do czasu tylko, rzucał Balas od niechcenia zdanie, jakby pragnąc sączyć truciznę do duszy.
— Źle ci tu... I nie trza było odrazu... Ot, do czego frajerstwo prowadzi...
Welski znakomicie rozumiał znaczenie tych aluzji. Wiedział dobrze, że choć u zawodowych przestępców, często zdarzają się krótkotrwałe przebłyski dobrego serca, żaden z nich nikogo bezinteresownie dnie i tygodnie, nie będzie żywić i poić. Zbywał jednak odezwania się gospodarza milczeniem, jak swego czasu milczeniem zbywał dwuznaczne oferty, czynione mu w celi.
A jednak coś postanowić musiał. Tak, to były dwa światy, dwie odrębne społeczności i do jednej z nich, chcąc nie chcąc, winien był podkreślić swą przynależność. Z jednej strony stali „frajerzy“ t. j. ludzie uczciwi, ochraniani przez „hintów“ i „glinę“ — policję — z drugiej „ferajna“, czyli złodziejska brać, polująca na frajerskie pieniądze i stale tropiona przez władze bezpieczeństwa. Brać ta nie posiadała, co prawda, swej jednolitej organizacji, łączyły ją jednak pewne wpólne prawa nie pisanych kodeksów i swoistej etyki i kto pośród nich raz się dostał, temu z tamtąd bezpiecznie wydostać się było bardzo trudno.