I często zapytywał się Welski w duchu, do którego z tych dwóch światów on sam należy? Właściwie, w przekonaniu własnem, całkowicie należał do pierwszego, lecz czyż nie był on człowiekiem napiętnowanym przez wyrok, człowiekiem wyrzuconym poza nawias społeczeństwa — który w chwili najcięższej znalazł pomoc jedynie u złodzieja i w mieszkaniu tego złodzieja się schronił przed głodową śmiercią?
Był to dziwny zbieg okoliczności, bolesny, lecz napawał lękiem o przyszłość. Bo Welski, który sam siebie dotąd poczytywał za mocnego człowieka, załamywał się, czuł, że obawia się nędzy i nocy bezdomnych, spędzonych pod gołem niebem — i nie tyle strasznem mu jest więzienie, co głód kleszczami ściskający żołądek. Obawiał się, jaka z ust jego padnie odpowiedź, w razie wprost przez Balasa postawionego pytania — z kim trzymasz? wiedział, iż odpowiedzieć może tylko — nie! — lecz jednocześnie drżał przed tą chwilą, myśląc, czy na tyle siły woli się zdobędzie, jak drżał już parę razy, gdy udając, iż pragnie opuścić mieszkanie gospodarza, aby nie być gościem natrętnym — czekał jeno, by ten go powstrzymał, co też zwykle następowało.
Na szczęście, Balas nie przyspieszał decydującej rozmowy i ufny w swą politykę, spokojnie czekał.
Stawał się tylko coraz bardziej serdecznym i troskliwym. Dziś zrana, wyciągnął z szafy piękne