Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/68

Ta strona została uwierzytelniona.

te słowa, iż niktby nie przypuścił, że właśnie, godzin temu parę, widział ukochanego kuzyna i wcale mu wówczas na myśl nie przyszło, zaczepić go, lub ofiarować swą pomoc... Przeciwnie... Lecz ostatnie swe oświadczenie rzucił z takiem przekonaniem, że wzruszony pan Drohojowski wyrzekł.
— Zacny z pana człowiek!
Tylko jedna panna Rena milczała w czasie całej rozmowy. Nibyto bawiła się jedwabną chusteczką, nibyto przeglądała jakieś czasopisma. Lecz wzrok jej, rzekłbyś, skierowany na rysunki w czasopiśmie zawarte, w rzeczy samej badawczo śledził twarz Leszcyca i przed tym badawczym wzrokiem nie ukryło się ani jedno drgnięcie, ani jedno mimowolne skrzywienie twarzy hrabiego.
— Może i zacny — myślała — lecz, lecz... sądzę, że nigdy nie będę jego żoną! Jak dziwnie nieszczere ma oczy, jakby unikał spojrzenia ludzkiego... Chyba nigdy nie przekonam się do Leszczyca!
Wstała, podeszła do okna i patrzyła na ciemną i zamarłą o tej porze ulicę. Patrzała długo, jakby zapominając o gościu, zajętym rozmową z jej ojcem.
Marzyła? Kto wie... A może przed oczami wyobraźni ładnej panny zarysowała się postać tamtego, w szarym garniturze, co był taki smutny, taki dziwny — i na niej wywarł silne wrażenie....

62