ścigach przygody — i oddania znalezionego tysiąca złotych.
Teraz rad był nawet jej obecności, gdyż sądził, że na przechadzce z tak miłą osóbką, łacniej o swym „kretynizmie” — jak myślowo określał swój postępek — zapomni i łacniej rozproszy drażniące wspomnienia. Pozatem ciekawiło go — czemu zwróciła nań uwagę i czemu pragnęła znaleźć się w jego towarzystwie — wszak równie dobrze, zrażona kłótnią, odejść mogła z mieszkania Balasa sama — nie zabierając Welskiego ze sobą.
— Porywa mnie pani? — zagadnął, pragnąc nawiązać rozmowę, kiedy szli Bednarską w stronę Krakowskiego Przedmieścia.
— O ile się to nazywa porwaniem, to porywam! — zaśmiała się w odpowiedzi — ot, chciałam porozmawiać z panem, kaprys kobiecy...
— Doprawdy, panno Mary...
— Wie pan nawet, jak mam na imię?
Nie tak trudno było wiedzieć, jak panna Mary ma na imię, bowiem parokrotnie wymienił je Balas, czasem tylko, zapewne przez zapomnienie, zwąc szwagierkę demokratyczniej — Mańką. Welski jednak użył bardziej cudzoziemskiej i dystyngowanej nazwy, obawiając się urazić artystkę — gdyż pamiętał o jej artystycznym zawodzie.
Zresztą, jak można było zwać pospolicie równie czarującą istotę? Wszak wszystko w niej tchnęło wykwintem, kosztowny, acz nie wyzywający,