dzące się swojemi nigdzie nie pisanemi prawami — prawem siły, bezczelności i podstępu.
Zastanawiał się Welski, co pociągnęło Mary, by w tej knajpie właśnie, znaleźć się w towarzystwie wszelakich oszustów, złodziejów mieszkaniowych, lipkarzy, potokarzy, szpringowców — niektórych nawet poznawał, zapamiętawszy ich twarze z więzienia — koperciarzy, farmazonów, kasiarzy, ajnbruchowców, sutenerów oraz i bandytów zapewne.
Dochodził do wniosku, iż jako siostra Lucki — żony Balasa — sama również pochodząc z tych sfer, choć jej życie pobiegło inną koleją — lubiła się zanurzyć, od czasu do czasu, w tem niepokojącem środowisku zbrodni i występku, że stare wspomnienia ciągnęły ją tu, jak wódka ciągnie pijaka i czy kto wie, właśnie w „Mordowni“ nie czuła się najlepiej? Gdyż jeśli chodziło o wynalezienie miejsca dla poufniejszej rozmowy, przyznać trzeba, iż wybór tego miejsca był dość dziwnie uczyniony.
Jakby odgadując jego myśli i poczuwając się do wyjaśnienia, pierwsza zaczęła rozmowę, gdy oddaliła się kelnerka, ustawiwszy na stole zamówione potrawy.
— Uważa pan, że nie pasuję do tej kompanji?.. Prawda?..
— Istotnie! — wyznał szczerze.
— A czy pan pasuje?
— Ja? Przecież...
Welski pragnął gorąco zaprotestować, lecz wnet uświadomił sobie całą paradoksalność, cały