nej bójce. „Mordownia”, bez podobnego bezpłatnego przedstawienia, nie byłaby „Mordownią“ — a pobudzone alkoholem najniższe namiętności łaknęły uderzeń noża i krwi. Zaciekawienie było tem większe, iż nie znano Welskiego i cieszono z góry, że będzie dobra komedja i „swój chłopak” zada frajerowi „pieprzu.”
Mary jeszcze sądziła, że uda jej się zażegnać awanturę, której była mimowolną sprawczynią.
— Ty Felek się odczep! — krzyknęła przybierając również łobuzerski ton. — Czegoś gały wywalił? Nie wiesz, z kim gadasz!... To przyjaciel Balasa!...
Nazwisko słynnego złodzieja ajnbruchowca, wbrew jej przewidywaniom, nie uczyniło najmniejszego wrażenia na napastniku.
— Wisz... wymówił powoli i dobitnie, tak, aby go mogła usłyszeć cała sala — ja Balasa... tego... w nos... a w twojego kawalera razem z nim... do kupy!...
Jak się to stało, Welski nie wiedział sam. Może był to odruch długo tłumionego wewnątrz rozdrażnienia, może go podnieciły urągliwe śmiechy, jakie zewsząd zabrzmiały, po cynicznem odezwaniu się łobuza. Lecz, pochwyciwszy napastnika za gardło, pchnął go z taką siłą, iż ten stracił równowagę, zatoczył się i upadł, przewracając po drodze parę stolików.
Odwaga Welskiego zaimponowała galerji.