Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/99

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie mógł ich opuścić bardziej w porę i wybawić z kłopotliwej sytuacji, prowadząc dalej bowiem rozmowę, łatwo było zabrnąć w jakie niebezpieczne kłamstwo. To też, gdy ucichł warkot oddalającego się samochodu, oboje odetchnęli z ulgą.
— Dzielnieś się spisał — pochwaliła — łgałeś jak z nut... Uwierzył, że przypadkowo zabłąkaliśmy się do „Mordowni“.
— A co to za człowiek jest ten Den?
— Podobno bardzo porządny... Nie jednemu z naszych chłopaków, jak mógł, to usługę oddał... Lubią go zato i widziałeś jakim się „tam”... cieszył poważaniem. Nie policjant on właściwie, bo tylko detektyw prywatny... aleć zawsze „hint“ — a ja wolę z takiemi być ostrożnie...
Tymczasem Den, wygodnie oparłszy się o poduszki siedzenia samochodu, rozmyślał:

— Orwid?... czy on naprawdę tak się nazywa, czy umyślnie skłamał?... Jeśli skłamał, wielka szkoda... lecz jaki cel miał tamten wynajmować łobuza?... W każdym razie, trzeba to będzie wszystko bezwłocznie sprawdzić! A ta jego towarzyszka... hm... hm... znakomita artystka Mary Lora! No... no... niedawno jeszcze sądziłem o tej panience, iż jest zwykłą złodziejką... Mańką Dziubik, siostrą żony Balasa... kasiarza... Hm... zapewne i Balas został teraz hrabią... Od jutra rana do roboty! Znowu nie zdążę się wyspać? Już trzecia! Sam nie

93