Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz słowa, które padły z ust mężczyzny, nosiły charakter pogróżki.
— Ja się na to nigdy nie zgodzę!
— Ty?
— Tak, ja... Jeślim milczał, patrząc na twoją znajomość ze Stratyńskim, to tylko dlatego, że chcia łem, abyś uczyniła świetną karjerę... Stratyński jest stary... Myślałem, że po jego śmierci złączymy się na zawsze... Z Otockim, co innego...
Ale i Verę porwała pasja..
— Ty... ty, którego wyciągnęłam z błota, którego uratowałam od głodowej śmierci.. śmiesz snuć jakieś projekty, co do mojej osoby, śmiesz się nie zgadzać? A cóż ty masz do mówienia? Kto cię upoważnił? Czyż obiecywałam, że wyjdę za ciebie za mąż? Martwi cię, że Otocki biedny i nie wiele zeń będziesz miał pożytku...
— Przestań...
— Pasożyt jesteś... nicpoń...
— Vero, strzeż się!
— Ja się mam strzec? Kogo? Wynoś się za drzwi!
Mężczyzna znów zacisnął pięście.
— Wyjdź! Bo zawołam służącą! — powtórzyła.
Waryński żuł w bezsilnej złości wyrazy. Nie śmiał na Verę podnieść ręki.
— Wyjdziesz?
— Wyjdę — wycharczał. — Ale sobie zapamiętaj...
— Nowa pogróżka?
— Nie będziesz należała do Otockiego!

— Wyjdź...

97