— Ja cię nie oddam nikomu... Moją pozostaniesz... Albo się rozmyślisz... albo niedługo pożyjesz na świecie...
Twarz Waryńskiego, gdy wymawiał te słowa, w rzeczy samej była straszna. Znać było, że nie na żarty grozi. Ulękłaby go się każda inna kobieta, ale nie Vera.
Podszedłszy do „buldoga“ blisko, spojrzała mu prosto w oczy, rzucając jedno słowo.
— Precz!
Chwila milczenia. W pokoju rozbrzmiewał tylko ciężki oddech mężczyzny.
Wreszcie zdołał się opanować. Rzuciwszy Verze nienawistne spojrzenie, skierował się ku drzwiom.
— Posłyszysz o mnie jeszcze! — burknął w progu — radzę się namyślić...
W odpowiedzi wzruszyła tylko ramionami.
Waryński wyszedł. A kiedy znalazł się na ulicy, przystanął i spojrzał w okna Very.
Opuszczona w kieszeń marynarki ręka, zacisnęła browning.
— Przyda się! — wycedził przez zęby.
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.
98