Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

wych myślach. Ubrana była skromnie, nie chcąc widocznie swym zewnętrznym wyglądem w tej dzielnicy zwracać uwagi.
Choć bliski stosunek łączył od paru dni dziewczynę z apaszem, w zachowaniu się ich nie dopatrzyłbyś się cech czułości, a rozmowa, jaką prowadzili, nie poruszała miłosnych tematów.
— Nie wiela z twoich „jenteresów“ pożytku! — pierwszy mruknął apasz.
— Nie moja wina! — odparła.
— Nie twoja?
— Pewnie! Prześladuje nas od pewnego czasu dziwny pech!
— Nima fartu? — skrzywił się złośliwie.
— Oczywiście! Nie udała nam się pierwsza wyprawa w Aleji Róż...
— Były kulki...
— Szczęśliwie zdołaliśmy uciec! Również włamanie do mieszkania Otockiego nie dało wyników.
— Do cholery z takom robotom!
— Nic nie uzyskaliśmy, wciąż narażając się na niebezpieczeństwo...
Znięchęcenie zadźwięczało w głosie dziewczyny. Chwilę namyślała się nad czemś, poczem cicho szepnęła:
— Co dalej?
— Co dalej? — podchwycił. — Kombinuj se tera, bo ja cięgiem nie bede lazł na darmoche... Trza forsy...
— Raz jeszcze zajrzeć do Otockiego?

— Przetrząślim wszystkie kąty... Klawo zamelinował frajer facjende.

100