Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

— Masz rację! Wyniósł kosztowności i nie trzyma ich w domu... Łajdak!...
— No...
— Próbować powtórnie u Very?
— Niby Aleja Róż?... Idź głupia!.. Cwana z niej baba i dobrze chałupy pilnuje... Znów nas kulkami odgoni...
— A może?...
— Przestań, panna, kręcić głowę.. Ja tam na te „roboty“ nie pójdę...
— Nie pójdziesz!...
Beznadziejnie zabrzmiał wykrzyknik Stratyńskiej.
Pochyliła głowę...
Tyle zachodów, tyle poniżeń na nic.. Przez chwilę zdawało jej się, że osiągnie zwycięstwo i może osiągnęłaby je, gdyby nie „zdrada“ Otockiego. Ukradł kosztowności, dające niezależność, ukradł papiery, któremi mogła zaszachować Verę... O jakże nienawidzi tego podstępnego łotra...
Istotnie! Co obecnie postanowić, co uczynić? Walczyć? Towarzysz odmawia pomocy. Zresztą, rozumuje słusznie. Tamci są uprzedzeni, pilnują się dobrze i walka nie da żadnych pomyślnych wyników.
— Brr...
Dreszcz wstrząsnął ciałem dziewczyny. Nie pomogły największe ofiary, nie pomogło ostateczne pohańbienie... Jest kochanką ohydnego draba, stoczyła się w błoto, niczem ulicznica.. Stoczyła się, bez żadnej korzyści...

Czyż istotnie jest szalona, czy tylko ludzie wma-

101