Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

— Warjatka!
— Niech pęknie ze złości!
Patrzył na nią szeroko rozwartemi ze zdumienia oczami Ona teraz prawie krzyczała w nagłym przystępie szaleństwa:
— Przedstawię!... Powiem, żeś mój kochanek!... Powiem, że chcę wyjść za ciebie za mąż!... Niech wiedzą wszyscy!... Niech wie cała Warszawa...
— Nie trajluj...
— Wcale nie kłamię! Postanowiłam... Vera będzie skompromitowana!... I ojciec... Córka żyje ze złodziejem!... Ha! ha! ha!... Będą się musieli zgodzić na moje warunki!... Dostanę dużo pieniędzy!... I ty dostaniesz pieniądze...
Józkowi nie trzeba było długo tłomaczyć. W lot pochwycił sytuację. Tylko zachodziła jedna obawa.
— Te, Ryta! — rzekł z namysłem, drapiąc się palcem za uchem. — A jak stary się rozgniewa i po gliniaków pośle?
— Nigdy!
— A jak?
— Bądź spokojny! Nie wezwie policji. Wstydziłby się rozgłaszać sprawę... Postara się ją zatuszować...
Apasz niedowierzająco pokręcił głową. Niezbyt mu trafiały do przekonania argumenty kochanki.
— Hm... — mruknął.
Ona tymczasem już z góry dumna była ze zwycięstwa.

— Tak!... tak... — padały nowe, zawzięte okrzyki. — Ciekawam, jaką minę zrobi Vera?...

104