Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

— Do cukierni? Zgoda...
Skręcili w boczną uliczkę i wybrawszy zaciszną cukierenkę, w głębi sali zajęli miejsca.
Gdy oddalił się kelner, przyniósłszy ciastka i nie odzowne „pół czarnej“, pierwsza zaczęła Stratyńska, mocno zaintrygowana.
— Więc?
Waryński, który nerwowo żuł w ustach papierosa, gwałtownie wyrzucił.
— Vera, to najprzewrotniejsza kobieta...
— Jakto? — zapytała. — Wszak pańska kuzynka...
— Kuzynka?
— Podobno siostra cioteczna...
— Nigdy nią nie była!...
— Przecież...
Pochylił się przez stół i zasyczał.
— Kłamstwo... Wszystko kłamstwo... Vera to moja kochanka...
Wielkie zadowolenie odbiło się na twarzy Stratyńskiej.
— Domyślałam się tego! — żywy okrzyk wypadł z jej ust.
— Domyślała się pani? Pani jest bardzo spostrzegawcza! Uchodziliśmy za skuzynowanych, aby nie wzbudzać zazdrości prezesa... W rzeczy samej łączył nas bliski stosunek — tu Waryński mijał się z prawdą — i mieliśmy wspólnie dalej ułożyć życie...

— Czyli — zauważyła złośliwie — chciała szanowna para nabrać papę, a potem dobrze naładowawszy sobie kieszenie, uciec?

109