Boże, jaka hańba, jaki wstyd, po tylu wysiłkach!... Chyba ukorzy się jeszcze... Lecz, jeśli nawet się ukorzy, czy ta skrucha potrwa długo?... O... słuszna spotyka go kara... Złe czyny, popełnione w przeszłości się mszczą, wloką się, niczem kula u nogi...
Coraz niżej opuszczała się głowa prezesa, usta krzywił grymas bolesny i nie rychło ocknąłby się sam z zadumy, gdyby nie szelest kroków, jaki rozległ się w sąsiadującym z gabinetem salonie.
Spojrzał zdziwiony. Któż przybywać mógł w odwiedziny o tej porze?
Kroki były pośpieszne i lekkie — niewieście...
Na progu zarysowała się kobieca sylwetka.
— Ty? — zawołał aż poderwawszy się ze swego miejsca, na tyle zaskoczył go widok przybyłej.
— Ja, ojcze....
Cicho wypadły te słowa z ust Stratyńskiej. Patrzyła na prezesa serdecznie wielkiemi chabrowemi oczętami, a twarzyczkę cechował wyraz niewinności.
— Przyszłaś?
— Powróciłam, papo...
Oparł się o biurko i ciężko westchnął. Znać było, że w jego piersi toczy się ciężka walka. Zmagały się w niej, chęć osypania potokiem wymówek nieznośnej dziewczyny, która go wciąż o tyle przykrości przyprawiała, z zadowoleniem, że jest, że stawia się pokorna i skruszona, że może na koniec zaprzestanie wybryków i wszystko ułoży się jeszcze.
To ostatnie uczucie przeważyło, tem bardziej, iż wzrok córki spoczywał na nim prosząco, błagalnie...