Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.

— Daruj ojcze, że sprawić ci musiałem taką przykrość... Ale ranę najlepiej wypalić rozpalonem żelazem... Wierz mi... dla twojego dobra to czynię... We mnie samej drga wszystko z gniewu i wstydu...
— Niech wejdzie! — rzekł krótko.
Przezwyciężył się całkowicie. Powstał z fotela i z powrotem zajął miejsce za biurkiem, przybierając pozornie obojętną i sztywną minę. Ale krew pulsowała w skroniach, a serce uderzało z taką siłą, iż zdawało mu się, że rozsadzi piersi. Przedmioty w gabinecie tańczyły przed jego wzrokiem, a zdala we mgle widział Verę roskoszną i obnażoną, w objęciach mężczyzn...
Zagryzł wargi.
Rychło zabrzmiały kroki i wślad za córką do pokoju wszedł Waryński.
Był czerwony i choć czuł się niezbyt pewnie, świadomość, że znalazł się przed prezesem i że za chwilę spełni swą zemstę, dodawała mu śmiałości.
— Miał mnie pan o czemś powiadomić! — z trudem wymówił Stratyński, nie podając mu ręki, a tylko niedbałym gestem wskazawszy na krzesło. — Mówiła mi córka...
— Tak, panie prezesie! — wybąkał tamten, siadając — sprawa poufna, przykra...
— Słucham! Wiem mniej więcej o co chodzi...
„Buldog“ nabrał odwagi.

— Spotkałem dziś przypadkowo pannę Stratyńską... córkę... i oświadczyłem jej wręcz, że dłużej patrzeć na to nie mogę, co pani Vera wyrabia... Postępuje niegodnie, oszukując pana prezesa.

127