Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.

— Złoty, kochany... — głos dziewczyny stał się pieszczotliwy. — Zapomnij... Wiem, że cierpisz okropnie... Ale czyż nie powinnam była tak postąpić... Wejdź w moje położenie...
Nie odpowiadał nadal nic, ale i nie usunął ręki, spoczywającej na jego ramieniu.
Czuła się z każdą chwilą pewniejsza, teraz jęła już śmiało przemawiać:
— Papo! Wiesz, jak cię kocham... Wiesz, jak boli mnie najlżejsza, wyrządzona ci krzywda... Dbam o twój honor, o nasz honor... Teraz pojmujesz, czemu uciekałam z domu, czemu czyniłam rzeczy niewłaściwe... Ale nic złego... i stale mając twoje dobro na widoku... Niechaj ci się wydaje, że wszystko coś przeżył, było tylko złym snem, snem koszmarnym, który się nigdy nie powtórzy...
Urwała, gdyż Stratyński nagle drgnął i podniósł na córkę oczy.
W starym człowieku nastąpił przełom.
Miast gniewu i oburzenia poczuł raptem przygnę bienie wielkie. Jest słaby, biedny, skrzywdzony, niczem małe dziecko. Czemu równie przewrotnie postąpiła Vera? Czemu za jego dobre serce odpłaciła podstępem i kłamstwem? Zasłużył na to? Nie znajdzie się nikt na świecie, ktoby miał dlań odrobinę przywiązania?
Łzy zakręciły się w oczach prezesa... Dłoń córki gładziła go coraz serdeczniej...
— A może ona...

Już miał do niej odezwać się cieplejszem słówkiem, zapomniawszy o bólu, jaki mu niedawno sprawiło wystąpienie dziewczyny. Już rozważał w my-

133