Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

ślach, że może ocenia ją niesprawiedliwie i w zażartej walce z Verą li tylko o niego, a nie o względy osobiste jej chodzi, gdy wtem...
Na progu gabinetu stanął lokaj.
— Panie prezesie...
Spojrzał z niezadowoleniem na służącego. Również i ona skrzywiła się niechętnie. Niespodziewana przeszkoda psuła wytworzony nastrój, umożliwiający całkowite pogodzenie się z ojcem i odzyskanie nań dawnego wpływu.
— O co chodzi? — wyrzekła, pragnąc się sługi jaknajprędzej pozbyć. — Jesteśmy zajęci...
— Jakiś interesant...
— Prezes nikogo nie przyjmuje!...
— Nalega... Powiada, że sprawa bardzo ważna...
— Nazwisko?
— Nie chciał wymienić! Tylko prosił wyraźnie, abym powtórzył — tu lokaj się zmięszał i zawahał nieco — że to w związku z panienką i że o ile pan prezes go nie przyjmie... to będzie miał wielkie przykrości...
Serce drgnęło w dziewczynie, lecz jeszcze starała się nadrabiać miną.
— O mnie?... Co za głupstwo... Jak wygląda?
— Młody... dość porządnie ubrany.. ale... — tu służący wykonał ruch, mający oznaczać, że wygląd gościa nie wzbudza zaufania.
— Józek... z Czerniakowskiej! — mało nie krzyknęła.

Czyż wszystkie tak znakomicie przeprowadzone plany, miały się rozbić o te idjotyczne odwiedziny?

134