Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/141

Ta strona została uwierzytelniona.

Toć nie dopuści, aby ojciec prawdy się dowiedział. Sama wybiegnie, rozmówi się z andrusem, ułagodzi obietnicą znacznego pieniężnego okupu. Ale, co za czelność! Nie zaczekał. Przyszedł wślad za nią... Poco, naco? Nie wiele za milczenie od prezesa otrzyma, a ją tylko zgubi. O, łajdak...
— Ojcze! zawołała, stawiając wszystko na jedną kartę. Jakieś nieporozumienie! Podejrzany typ przybywa w mojej sprawie?... Świetne... ha... ha... — śmiech jej zabrzmiał sztucznie. — Wybiegnę i rozprawię się z nim...
— Zaczekaj...
Pąs oblał policzki dziewczyny. Głos prezesa znów był ostry i twardy. Chwila słabości minęła, a niechęć do córki odezwała się z dawną siłą. Tu ją jakiś obwieś odnalazł? Toć nie jest mu tajne, że uciekłszy z domu, bawiła wśród najgorszych szumowin. Sprawdzi wszystko do końca, aby móc wydać ostateczny sąd o jej postępowaniu. Sprawdzi, co warta jest ta dziewczyna, o której opowiadają, że nie cofała się przed uczestnictwem we włamaniach, a podejrzany typ, jaki się zjawił, nie darmo przybywa do prezesa. Dużo wiedzieć on musi — a niepokój dziewczyny jest widoczny.
— Sprowadź go tu! — rzucił lokajowi zlecenie.
— Ojcze...
— Sprowadź...
— Ojcze!.. Domyślam się o co chodzi! Brudny szantaż!
— Tem lepiej! Ja cię obronię!

— Kiedy...

135