Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/143

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo....
Wahała się, zwlekając z odejściem. Żeby choć na chwilę ujrzeć Józka i dać mu znak. Ale prezes tak groźnie popatrzył na nią, że zrozumiawszy, iż dalszy opór będzie bezowocny, powoli opuściła gabinet.
Niemal, w tejże chwili w ślad za lokajem wszedł apasz.
— Słucham? — rzucił krótko prezes, kiedy lokaj znikł i pozostali sam na sam.
Złodziej przystanął, mnąc w niepewności w ręku cyklistówkę. Był ubrany odświętnie, na „wizytę“, włożył nawet kołnierzyk i krawat, co mu się rzadko zdarzało. Teraz czuł się trochę „speszony“. Onieśmielało go bogate urządzenie mieszkania i gabinetu, onieśmielał ten starszy, siwy pan, o dumnym i nieprzystępnym wyrazie twarzy, siedzący za biurkiem. Gdyby nie to, że cały czas śledził Stratyńską, cała przygoda wydawałaby mu się jakimś fantastycznym snem. Ale widział, jak dziewczyna weszła do pałacyku, a jej spotkanie się z Waryńskim przyśpieszyło tylko decyzję apasza jaknajszybszego rozmówienia się z prezesem.
A nuż znajdzie innego wspólnika, a on nic skorzysta?

Jeśli żywił jeszcze jakieś wątpliwości, czy ta panna z pierwszorzędnej rodziny istotnie była jego kochanką, to leżąca na krześle a pozostawiona przez zapomnienie torebka Stratyńskiej, rozpraszała te wątpliwości. Poznawał dokładnie. Toć ta torebka parę godzin temu spoczywała tam na komodzie, w izdebce przy ulicy Czerniakowskiej.

137