Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/144

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jaśnie panie prezysie! — począł z góry ułożone opowiadanie. — Ja do jaśnie prezysa z takim jenteresem, że klepki we łbie sie krencom...
— Mów pan krótko! — przerwał zawiły wstęp Stratyński.
— Niby o panienke chodzi....
— O moją córkę?... Co się stało?
Andrus „zrobił“ poważny wyraz twarzy.
— Ano... poznalim sie z panienkom nad Wisłom, kiedy se spacerowała... Zagadałem, ona tyż... Powieda, że jest złodziejka, niby z naszej ferajny i dobrom robote nada...
— Dalej... — rzucił, domyślając się już reszty.
— Powiedziała, jako nima mieszkania... Tom jom zamelinował u znajomej, Jengutowej na Czerniakowskiej... Zaprowadziła panienka mnie po prawdzie w Aleje Róż, ale nic z roboty nie wyszło, bo frajerka... to jest... gospodyni... kulkami nas powitała...
— Domyślałem się tego! — mruknął, wspominając opowiadanie Very.
— To później namawia, żeby iść na drugie włamanie... Do jakiegoś gościa... Otocki... ma nazwisko... Znów poszlim, znów był guzik..... bo w mieszkaniu mieli być papiry, cacka... a ich nie było...

Aczkolwiek z niezbyt przyjemnem uczuciem wysłuchiwał prezes ścisłego sprawozdania o „czynach“ swej córki, dotychczasowe rewelacje nie stanowiły dlań nic nowego. Wiedział o nich i bolały go wielce. Toć nawet gdyby przyjął pod uwagę, że postępowała tak, pragnąc zdobyć materjał obciążający Verę,

138