Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

oświadczenie złodzieja wydało mu się tak potworne i nieprawdopodobne, że poderwawszy się ze swego miejsca, spozierał nań szeroko rozwartemi ze zdumienia oczami.
— Moja córka... pańską... kochanką...
Józek nie stracił rezonu...
— Prawdę, niby na spowiedzi, powiadam, jaśnie panie prezysie... Uczciwie... Jak pragnę wolności!... Kochanka... Kiedym po tej „robocie“ w Alei Róż na drugom nie chciał iść, sama prosiła... weź mnie, żebyś wiedział, że tobie jezdem oddana... Będziem żyli... mąż i żona... Zrobim robote, forsy kupe zdobendziem... A jak nic z roboty nie wyńdzie... to ciebie ojcu przedstawię... Narzeczony... Ojciec, chcąc ukryć wstyd, dużo zapłaci... Wszystko, gadała, na złość rodzinie...
Oczy prezesa rozszerzały się coraz bardziej. Choć opowiadanie złodzieja było mocno poplątane i chaotyczne, choć nie powtarzał on niektórych szczegółów, w jego głosie dźwięczały takie akcenty szczerości, że Stratyński nie mógł nadal wątpić.
On tymczasem, zgoła inaczej tłomacząc sobie milczenie Stratyńskiego i zachęcony tem milczeniem prawił dalej:

— Z początku mnie skołowała panienka... poszłem na jej śtuki... Ale później? Se kombinuje... Z takiej rodziny... takie hece... Jak ta podchodziara, potaskówka?... To se powiedam... jenteres nie rychtyk... Musi być pomylona na rozumie... Co mam się pchać, a na bide liźć?... Lepi przyńde do pana, równo wysypie... jego przecie dziecko... a pan prezys sam...

140