Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/150

Ta strona została uwierzytelniona.

łoby zawiadomić policję... Nie chcę jednak rozgłosu, więc tego nie uczynię. Oto moja zapłata za pańskie wyznanie... Odejdzie pan wolny... Ale proszę się nie spodziewać grosza odemnie...
— Kiedy... bo... Jakto? — jął bełkotać Józek, zdumiony niespodziewanym obrotem rozmowy.
Prezes przemyślał wszystko doskonale. Gdyby raz dał pieniądze apaszowi, naraziłby się na dalsze szantaże. Teraz dał folgę oburzeniu, które nurtowało w nim oddawna.
— Won, łobuzie! — krzyknął. — Wynoś się precz w tej chwili!... Albo zatrzymam... i zatelefonuję do komisarjatu! I żebyś mi się nie ważył powtórnie tu kiedykolwiek zjawić...
Andrus chciał jeszcze coś odrzec zuchwale. Lecz ręka prezesa już spoczywała na dzwonku. Na progu ukazał się barczysty lokaj.
— Wyprowadź natychmiast pana! — padło ostre zlecenie. — A gdyby się opierał...
Józek pojął, że nic tu nie da się zrobić. Wyszedł, obrzuciwszy jeno Stratyńskiego złym i mściwym wzrokiem. Może przeklinał teraz, iż nie usłuchał dziewczyny i ze swemi „rewelacjami“ wybrał się zbyt pochopnie. Nie sądził nigdy, że na podobną odprawę ze strony ojca się natknie.
— Cholernik! — mruknął przez zęby, gdy się znalazł na ulicy.
Wszelka nadzieja wyciągnięcia „forsiaków“ ze sprawy z „kołowatą“ kochanką raz na zawsze została stracona!

Tymczasem Stratyńska, pozostawszy z prezesem sam na sam, jeszcze usiłowała się bronić.

144