Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/151

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przysięgam... szantaż... — poczęła.
— Od dziś przestałem cię uważać za moje dziecko! — przerwał wszelkie próby wyjaśnień — Nie jesteś obłąkana, ale, zła, zepsuta i przewrotna... Jednak zmuszony jestem potraktować cię, jako obłąkaną...
— Ojcze!
— I ty oskarżałaś Verę! Jeśli ona mnie okłamywała, to ma przynajmniej uczucie na swe usprawiedliwienie. Ty śmiesz twierdzić, że działałaś w obronie mojego honoru Świetne! A czyniłaś, co tylko mogłaś, aby przez podłą zemstę nasz honor wdeptać w błoto... Moja córka kochanką złodzieja! Sądziłaś, że się ulęknę i grubo wam obojgu zapłacę za milczenie... Zawiodły rachuby!... Potrafię sobie z tobą dać radę inaczej...
Dziewczyna pojęła, że daremne będzie, chcieć się wykręcić z tragicznej sytuacji jakiemś bezczelnem kłamstwem. Pojęła, że ojciec nie grozi napróżno i wykreślił ją raz na zawsze ze swego serca. W głosie prezesa dźwięczał gniew i ból, ale jednocześnie i pogarda i jakaś powzięta stanowcza decyzja.
To też milczała, utkwiwszy wzrok w podłogę.
— Chodź za mną! — rzekł Stratyński, wiodąc ją do jednego z dalszych pokojów.
Bez oporu znalazła się w małym pokoiku, w którym prezes przechowywał zazwyczaj niepotrzebne akty i papiery. Stały tam tylko dwie duże szafy, stół i krzesło, a okno było osłonięte żelaznemi kratami.

— Tu pozostaniesz! — oświadczył. — Jesteś dzi-

145