Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/156

Ta strona została uwierzytelniona.

dzik, a żółto urękawiczona dłoń, bawiła się laseczką.
— Tysiąc lat cię nie widziałem!... Gdzieś przepadł? — serdecznie witał przyjaciela.
— Tysiąc, jak tysiąc — zaśmiał się Otocki. — Ale, w rzeczy samej nie widzieliśmy się od czasu zebrania u pani Very Gerlicz.
— Co porabiasz?
— Nic! Piszę....
— Hm... smutne zajęcie!... Najprzód człowiek się męczy, żeby napisać, później, aby książkę zareklamować, a wreszcie się męczy, gdy inni głupstwa o jego książce piszą...
— Masz rację!
Pan Tonio, zadowolony z aforyzmu, zmienił temat rozmowy.
— Odwiedzasz panią Verę?
— Rzadko... — skłamał umyślnie, nie chcąc go wtajemniczać w swe przygody.
— Hm... zapewne.... smutna...
— Smutna? — powtórzył zaintrygowany.
— Stratyński ma duże przykrości...
— Jakie...
Z córką coś nie w porządku...
— Więc rozniosło się już po Warszawie o jej wybrykach! — pomyślał, głośno zaś dodał. — Nic nie wiem...
— Bo tuszują sprawę... Ale...
Tu urwał w pół zdania pan Tonio, gdyż przechodząca umalowana niewiasta sypnęła do niego więcej, niźli zabójcze „oko“.

— Tuszują? — nalegał Otocki.

150