Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pewnie... Choć taka to i córka.
— Co chciałeś wyrazić, mówiąc... taka to i córka...
— Hm...
Umalowana blondyna obejrzała się raz jeszcze. Pan Tonio uważał, że daleko lepiej będzie zawrzeć z nią znajomość, niźli wtajemniczać przyjaciela w sekrety rodu Stratyńskich.
— Daruj, ale cię pożegnam! — zawołał pośpiesznie, ściskając mu rękę. — Sam rozumiesz... Dokończę kiedyindziej... Jutro zatelefonuję do ciebie...
— Słuchaj...
Wytworny pan Tonio nie słuchał. Pobiegł za uwodzicielką i rychło ujrzał Otocki, jak szli już razem, rozmawiając o czemś z ożywieniem.
— Narwaniec! — mruknął przez zęby, zły, że przyjaciel przerwał w najciekawszym momencie opowiadanie.
Istotnie, zapowiadało się interesująco. Więc Tonio wiedział o wszystkiem? A może zakomunikowałby szczegóły, które jemu były nieznane? Warszawa w gruncie jest małem miastem i na dłuższą metę nic nie da się ukryć. Zapewne wcześniej od Otockiego, zauważono zaciekłą walkę, jaką toczyła Stratyńska z Verą. Zauważono dzikie metody, których się w tej walce chwytała. Podstępy, ucieczki, awantury z ojcem. Złośliwe języki odpowiednio komentowały te fakty i prawdopodobnie zastanawiano się, czy ta dziewczyna o niewinnych, chabrowych oczętach jest do cna zepsuta, czy też obłąkana.

Przygoda z nim i z żółtą walizką nie wypłynęła snać jeszcze na światło dzienne, bo nie omiesz-

151