Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/158

Ta strona została uwierzytelniona.

kałby o tem Tonio nadmienić. Ale brudna fala plotek nie oszczędziła pewnie Stratyńskich, swem błotem obrzucająca i Verę... Brr... O jak to dobrze, że wyrwie on ją z tego środowiska...
Gdy tak rozmyślał, pochyliwszy głowę, nagle tuż zabrzmiał dźwięczny głosik.
— Dzień dobry...
Podniósł oczy i w pierwszej chwili chciał się cofnąć, Przed nim stała panna Ryta. Wprost fizyczne obrzydzenie sprawił mu jej widok. Jeśli poprzednio poczytując ją za szaloną, czuł litość, obecnie budziła w nim tylko wstręt i pogardę.
Z trudem przymusił się, aby ucałować wyciągniętą rączkę, mruknąwszy przy tem coś niezrozumiale.
— Tak ozięble pan mnie wita? Przecież rozstaliśmy się ostatnim razem w jaknajlepszej zgodzie!
— Bo nie wiedziałem tego wszystkiego, co teraz wiem o tobie! — mało nie zawołał głośno.
Ryta tymczasem patrzyła na niego, jak się patrzy na kogoś, na kim bardzo zależy, jak na dobrego przyjaciela. Była ubrana w elegancką jasną sukienkę, a szary zamszowy pantofelek figlarnie uderzał o chodnik. Twarz jej rozjaśniał uśmiech pogodny i wesoły. Gdy się spozierało na nią, czyniła wrażenie dobrej, serdecznej i łagodnej istoty. Niktby nie przypuścił, że kiedykolwiek głębsze namiętności targały sercem dziewczyny i że jest zdolna do uczuć złych i przewrotnych.

— Ależ się maskować potrafi! — zauważył w duchu.

152