Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/167

Ta strona została uwierzytelniona.

— Poznaję... poznaję... Prezes...
— Chciałem słów parę z panią zamienić...
— Bardzo proszę... Ale czemu przemawiasz tak oficjalnie?
Zazwyczaj mówili sobie po imieniu, poufale, jedynie przy ludziach zachowując konieczne pozory. Uderzyło Verę, że prezes przemawiał jakimś sztywnym, zmienionym głosem i umyślnie podkreślał wciąż słowo „pani“.
— Oficjalnie? — powtórzył Stratyński. — Widocznie mam po temu powody...
— Powody?
— Tak! Zaszły dziś rano wypadki, które całkowicie zmieniają nasz stosunek... Dowiedziałem się rzeczy, które były dla mnie istnym ciosem.. Nie mam siły ujrzeć cię... ujrzeć pani osobiście... Zbyt wielki jest mój żal i rozgoryczenie... Wolałem zatem załatwić niektóre sprawy przez telefon...
Vera drgnęła. Żal i rozgoryczenie? Zaszły wypadki, zmieniające stosunek całkowicie? Nic innego, tylko ten łotr Waryński, znalazłszy dostęp do prezesa, zdążył mu wszystko powtórzyć.
Tem lepiej! Przyśpieszy to tylko rozwiązanie. Bynajmniej nie myśli się zapierać. Wszak sama zamierzyła poruszyć drażliwy temat, tylko za parę godzin, po ostatecznej rozmowie z Otockim.
— Dobrze nie rozumiem, o co panu chodzi! — odrzekła, przybierając zimny ton. — Służę każdem wyjaśnieniem! Jakież panu przyniesiono plotki?

— To nie plotki...

161