Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/172

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie wiem — przerwał — czy jeszcze kiedykolwiek spotkamy się w życiu... Nie wiem... bo przypuszczam, byłoby mi to zbyt przykre... Czasem człowiek nie panuje nad nerwami... Wolałbym nawet rozmówić się z panią telefonicznie, chcąc uniknąć scen gwałtownych... Ale... Co do jednego ma pani tylko słuszność... Jaki cel czynić obecnie wymówki? Nic to nie pomoże... Powiedzieliśmy sobie wszystko, co mieliśmy powiedzieć... i dalsza rozmowa byłaby tylko niepotrzebnem poruszaniem bolesnych tematów...
Słusznie! — szepnęła.
— Żegnam więc panią, pani Vero, życząc jej wszelkiej pomyślności... Może jej losy potoczą się teraz inaczej... Żegnam...
— Drogi prezesie... — jęła mówić, chcąc zakończyć swe z nim „ostateczne“ pożegnanie jakiemś serdeczniejszem słówkiem — lecz on już odłożył słuchawkę.
Więc klamka zapadła!

Do podobnej rozmowy ze Stratyńskim dojść musiało prędzej, czy później, lecz inaczej wyobrażała sobie tę rozmowę. Sądziła, że wszystko opowie mu pierwsza, wszystko wyzna szczerze, a znając szlachetność prezesa, doprowadzi go do tego, iż ten zgodzi się sam, że nie ma prawa stawać na drodze do szczęścia, nie ma prawa przeszkadzać jej, gdy poznała prawdziwe uczucie. Wtedy, ich stosunek ułożyłby się inaczej, a nawet zrywając z nim, zachowałaby przyjaciela... Tymczasem... Dzięki podłości i kłamstwu Waryńskiego rozstali się źle, prze-

166