Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.

Wtem...
Wtem, stająca się coraz głośniejszą rozmowa, zmusiła go do przerwania swych rozmyślań, a zwrócenia na nią uwagi.
Sprzeczka? Kłótnia?
Istotnie, to co słyszał, sprawiało wrażenie coraz gwałtowniejszej sprzeczki. Głos Very brzmiał jeszcze zimno — ale tamta druga niewiasta, która przybyła w odwiedziny, przemawiała z gniewem, namiętnie, a chwilami jej głos zamieniał się w krzyk.
O co chodzi?
Drgnął.
Słów nie mógł dokładnie rozróżnić. Ale przecież poznawał znakomicie głos „tamtej“. W żadnym wypadku się nie mylił.
To była Stratyńska!
Tak, najwyraźniej jakieś gwałtowne wymówki czyniła panna Ryta Verze!
Czyżby stanęła w obronie ojca? Czyżby przyszła zarzucić „grzesznicy“ niewłaściwość postępowania, żądać zerwania z nim, z Otockim.
Dziwne!
Skądże się tu wzięła tak nagle. Przecież, gdy się niedawno rozstawali, była w jak najlepszym humorze i nie zdradzała zamiaru odwiedzenia Very?
Nagle Otocki porwał się na nogi.
Posłyszał stłumiony okrzyk:
— Ratunku!
Nie mogło być najlżejszej wątpliwości. O ratunek wzywała „grzesznica“. Cóż się tam dzieje, skoro ona zazwyczaj taka odważna pragnie pomocy?

Nie wahał się długo.

175