Jednym skokiem dopadł do drzwi szarpnął za klamkę i znalazł się wewnątrz pokoju.
Oniemiał.
Po środku salonu, naprzeciw siebie stały dwie kobiety — Vera i Ryta.
Lecz jeśli dawno poznał Stratyńską po głosie i był przygotowany na jej widok — wygląd panny wprawił go w osłupienie.
Nie była to ta Ryta, z którą rozmawiał może niespełna godzinę temu. Zamiast uśmiechu na twarzyczce rysowała się nienawiść, a oczy płonęły szaleństwem. Zdawałoby się nie ta sama osoba i gdyby Otocki nie znał dobrze całej sprawy, sądziłby, że ma tylko do czynienia z uderzającem podobieństwem. Nawet wygląd zewnętrzny był inny. Poprzednia elegancka, jasna sukienka nie zdobiła już Stratyńskiej, lecz kostjum poplamiony, a na ramieniu nawet rozdarty, jakby przeciskała się ona przez jaki wąski otwór, lub w pośpiechu zaczepiła o gwóźdź, lub kraty żelazne.
Spoglądał i oczom nie wierzył. Była to, czy nie była Ryta? Równie szybko zdążyła się przebrać i tu przybyć? Nadzwyczajne! Na cóż jej potrzebna ta maskarada? Czemu z taką furją napadła na Verę? Obłąkana?
Ale bieg z niezwykłą szybkością następujących po sobie wypadków, uniemożliwił mu dalsze refleksje.
Vera, ujrzawszy kochanka, odzyskała dawną stanowczość.
— Wyrzuć ją... wyrzuć... — krzyknęła. — Bezczelna dziewczyna... Śmie grozić...