Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/183

Ta strona została uwierzytelniona.

Teraz dopiero spostrzegł Otocki, że w ręku Stratyńskiej połyskiwał browning. Przestraszył się nie na żarty.
— Ależ, panno Ryto... — począł, chcąc załagodzić sytuację. — Co się tu dzieje?
— Ryto... Ryto... — przedrzeźniła, jakby nie rozumiejąc słów, które wymawia. — Co się dzieje? Przyszłam ukarać tę nędznicę... Wymierzyć sobie sprawiedliwość...
Verę również ogarnęła pasja.
— Proszę wyjść w tej chwili!... Ona mi ubliża?... A gdyby nie ja, dawno siedziałaby w domu obłąkanych... Znowu zawiniło moje dobre serce!... Straszy browningiem!... Przychodzi, aby urządzać awantury... I to teraz?... Czyż nie oświadczyłam jej, że zerwałam z prezesem i nie chcę nadal się mieszać do wszystkich tych brudnych historyj? Proszę nareszcie mnie zostawić w spokoju... Nikomu nie staję na drodze!
Wyrazy te bynajmniej uspokajająco nie podziałały na Stratyńską. Twarz jej przybierała coraz bardziej zawzięty wyraz, a trzymany w ręce browning podnosił się wyżej...
Co robić?

Otocki na tyle znał szaloną dziewczynę, że wiedział, iż nie zawaha się spełnić swą groźbę. Pozostawało jedynie przysunąć się do nie i ruchem raptownym wyrwać rewolwer. Lecz miała się ona dobrze na baczności, śledząc go uważnie z pod oka. Postanowił zużyć ostatni argument. Gdyby ten zawiódł — mógł na chwilę uśpić jej czujność.

177