Gdyby Otocki mniej zatopił się w swe myśli, zapewne uderzyłby go pewien szczegół.
Oto, od dłuższego czasu, na przeciw kamienicy w której zamieszkiwał, krążył jakiś młody, wysoki drab, jakby sprawując czaty.
Czaty te musiały posiadać związek z osobą Otoc kiego, bo skoro go ujrzał — błysk zadowolenia przemknął w jego oczach — a z ust wypadł cichy syk..
— Jest...
Na syk ten, przechodząca rzekłbyś przypadkiem ulicą kobieta, przybliżyła się do draba. Była otulono w chustkę, zasłaniająca twarz i wyglądem swym przypominała służącą.
— Wyszedł? — szepnęła cicho.
Kiwnął głową.
— Idziemy?
— Co czekać?
— Ty pierwszy... ja za tobą...
— Dobra je...
— Są statki?
— Wyłamiem drzwi w tri miga...
— Świetnie.
— Kikuj w oba na ciecia, jak bendziem na schody liźć...
— Już wypatrzyłam... Wcale go niema w bramie...
— Jazda...
Rozmawiający wślizgnęli się, jak cienie do domu, w którym zamieszkiwał Otocki, nie zauważeni przez nikogo. Najprzód mężczyzna, potem k bieta...
Otocki tymczasem kroczył powoli, zatopiony w swe dumy.