lu“, w rzeczy samej figurował tam na liście, jako obywatel ziemski...
Chcąc wyjść zwycięsko z nieprzyjemnego badania, inaczej postąpić nie mógł, niż postępował. Na poparcie swych słów, wyciągnął bilet wizytowy z kieszeni.
— Oto mój adres... Gdyby szanowny pan nadal wątpił...
— Ależ, bynajmniej, nie wątpię! — mruknął Otocki, oszołomiony „dowodami“ i niespodziewanie posłyszaną wieścią — tylko...
— Tylko?
— Wydawało mi się, że osobą, z którą uwikłałem się w taką dziwaczną przygodę, była...
— Była?
— Panną Stratyńską! — oświadczył mocno i dobitnie.
Lecz i to nazwisko nie uczyniło na Waryńskim najmniejszego wrażenia.
— Stratyńska! Nie znam!
— Córka tego bogatego prezesa.
— Ach! Prezes Stratyński! — udał, że sobie coś przypomina. — Skąd panu przyszło do głowy? Pomylił się pan...
— Pomyliłem się?
— Przysięgam! Zupełnie o kogo innego chodzi!
Mimo kategorycznego zaprzeczenia, Otocki mimowoli zabawił się w detektywa. Nie wiedział, kiedy wyrwał mu się okrzyk.
— Ale był pan u pani Very?
— Ver...y...