Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/47

Ta strona została uwierzytelniona.

Drgnął, przystanął i szeroko otworzył oczy ze zdumienia.
Przed nim stała Ryta. We własnej osobie Ryta Stratyńska.
— Pani? — wybełkotał.
Ona tymczasem uśmiechnęła się wesoło, nieco filuternie, jakby pomiędzy niemi nigdy nic nie zaszło.
— Dziwi to pana, że go zatrzymałam? — wybiegło z jej ust zapytanie.
Otocki, w rzeczy samej, nie wiedział, co mówić.
— Istotnie... — mruknął.
— Czemu?
— Powinna pani pojąć...
— Ja mam pojąć?...
— Chyba....
Teraz z kolei na twarzy Stratyńskiej odbiło się wielkie zdziwienie.
— Panie Otocki! — rzekła. — Jeśli, wbrew wymaganiom dobrego wychowania, pierwsza pozwoliłam sobie zaczepić pana na ulicy, to dla tego, że pragnęłam wyjaśnić pewną sprawę...
— Sądzę, ma pani wiele do wyjaśnienia!... — przerwał.
— Wiele?
— Bardzo dużo!
Skrzywiła się z niezadowoleniem.

— Zechce pan mi nie przerywać — głos jej zadźwięczał ostrzej. — Wciąż przemawia pan do mnie jakiemiś niezrozumiałemi ogólnikami, których nie pojmuję... Wtedy u pani Very na zebraniu, później przez telefon... Jakbyśmy się kiedykolwiek przed-

41