Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/50

Ta strona została uwierzytelniona.

— Panie Otocki!
— Czem jeszcze mogę służyć?
Twarz miała mokrą od łez, a ciche łkania wstrząsały jej piersią. Na niezwykłą scenę poczynali z zaciekawieniem spoglądać przechodnie.
— Skręćmy w boczną ulicę! — mruknął, gdyż spotkał ją na Marszałkowskiej w pobliżu Pięknej. — Nie urządzajmy publicznego przedstawienia!
Posłusznie podążyła w ślad za nim. Kiedy znów mogli swobodnie rozmawiać, uniknąwszy niedyskretnych spojrzeń, dość ostro rzucił:
— Więc przyznaje pani...
Przystanęła znów, załamując z rozpaczą ręce.
— Ależ do czego mam się przyznać? Niech pan zrozumie... Historję, którą pan mi powtórzył, raz już słyszałam z ust pani Very... O tej nieznajomej... walizce... niezwykłem podobieństwie! Opowiedziała mi ją, po pańskiej telefonicznej rozmowie, gdy u pana dokonano włamania... Tylko dla tego zatrzymałam pana, że chcę wytłomaczyć!
— Próżne tłomaczenia!...
— Zaklinam, błagam, proszę... niech pan wierzy... Potworny zbieg okoliczności... To nie ja byłam!.. Co za ohydne posądzenie!... Jestem awanturnicą... złodziejką? Wstyd... hańba... Nie, nie przeżyję tego...
— Niestety...
— Panie! Nigdy nie kłamię! Nie umiałabym skłamać... Przysięgam, na co mam najdroższego... pan się pomylił... Ach, jakże jestem nieszczęśliwa...

Otocki, który dotychczas stał z pochyloną głową, gdyż przykrość sprawiała mu ta scena — drgnął na-

44