Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/53

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ach...
— Miała pani całkowitą słuszność!... Przyjąłem kogoś innego za panią!...
— Nareszcie!... — łkania milkły powoli a twarz począł rozjaśniać uśmiech.
— Łudzące podobieństwo! Wtedy na zebraniu przysiągłbym, że pani i tamta osoba, to jedno.... Ale dopiero teraz, kiedy dłużej mogłem panią obserwować, spostrzegłem... tak spostrzegłem... znaczną różnicę... — kłamał.
— Toć musi być różnica...
— W ruchach, mowie, ba nawet w wyrazie twarzy! — tym razem kłamać lżej mu wypadło, gdyż „obecna“ Ryta, niczem w swem zachowaniu się nie przypominała „dawnej“.
— Nie lepiej to było odrazu dobrze się przyjrzeć, miast tyle przykrości narobić! — padła wymówka.
Otocki uśmiechnął się w duchu.
— Właśnie za te przykrości zamierzam panią przeprosić...
— Już nie mam żalu! Ale proszę szczerze powiedzieć....
— Słucham?
— Naprawdę można mnie odróżnić od „tamtej“?
— Naprawdę...
— Nie mówi pan tak tylko przez grzeczność?
— Zaręczam...

— Chwała Bogu! To byłoby okropne!... Mam być podobna do jakiejś złodziejki, awanturnicy? —

47