Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/55

Ta strona została uwierzytelniona.

Ale ona dalej prawiła z zapałem.
— Nie posiadam znajomości wśród złodziejów, apaszy i do cudzych mieszkań się nie włamuję...
— Kiedy...
— Niech pan nie przerywa! Zaraz pan się dowie do czego zmierzam! Panu z trudem wyjaśniłam wszystko; albo pan uwierzył, albo udaje, że wierzy...
— Wierzę...
— Lecz o innych mi chodzi! Jeśli tamta awanturnica bezkarnie grasuje po Warszawie, mogę być lada chwila skompromitowana... Tembardziej, że popodobna przygoda wydarza mi się nie po raz pierwszy...
— Nie po raz pierwszy? — powtórzył ze zdumieniem.
— Proszę posłuchać! Wczoraj wracam do domu najspokojniej, przyczepia się do mnie na ulicy jakiś drab, ale taki okropny, napewno bandyta i poczyna we mnie wmawiać, że się znamy doskonale...
— Niemożebne! — zawołał, choć jego posądzenia łączyły się w określony związek.
— Chciałam zawezwać policjanta... ale kiedy zaczął do mnie przemawiać poufale, wymienił moje imię... jął mnie zdrobniale zwać... Rytuchną...... przestraszyłam się i uciekłam... On mi tylko pogroził kułakiem....
— Łajdak! — mruknął oburzony, domyślając się o co chodzi.
— Przypuszczam więc, że i ten drab wziął mnie za „tamtą“... Boże! Co tu robić?.. Boję się, poprostu wyjść na spacer... Czuję, że oszaleję...

Otocki pokiwał głową. Trudno jej przyjdzie

49