Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

Chwilowo niema obawy...
Wsunął nieco głowę do pokoju, wspiąwszy się na palce. Posłyszał zdala niewyraźną rozmowę. Głos męski i kobiecy. Stratyński i Vera. Wydawało mu się, że Vera tłomaczy coś z ożywieniem, że z ust jej padają gniewne okrzyki.
Czyżby się kłócili? Naprawdę zamierza rozstać się z prezesem?
Ach, coby dał zato, żeby znaleźć się tam wewnątrz...
Spróbować?
Chwilę stał w niepewności.
Wskoczyć?
Jakaś siła nieprzeparta ciągnęła go naprzód...
Zadanie nie takie trudne, lecz jeśli narobi hałasu, wyprawa zakończyć się może skandalem.
Otocki był wygimnastykowany — postanowił zaryzykować.
Postara się wślizgnąć, niczem kot.
Rozejrzał się dokoła powtórnie — nikogo. Zresztą kamienica, w której mieszka Vera, tonie całkowicie w mroku.
Więc...
Zdjął palto, kapelusz, położył na oknie. Powoli, ostrożnie uniósł się na rękach do góry i niezadługo już siedział na parapecie.
Uf! Tylko cichutko się wykręcić i opuścić nogi a znajdzie się wewnątrz pokoju.
Już jest... Poszło wcale gładko. Nie zdradził go żaden szelest. Doprawdy, urodził się na włamywacza.

Niespokojnie sądował wzrokiem ciemności.

61