Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/68

Ta strona została uwierzytelniona.

Drzwi sypialni Very są leciutko uchylone. Z za nich dobiega światło i słychać szmer prowadzonej rozmowy. Słów jednak nie sposób posłyszeć. Będzie musiał przebyć salonik i podejść bliżej...
Zdjął palto i kapelusz z okna i położył je na krze sełku. Nikt nic teraz podejrzanego nie spostrzeże od zewnątrz.
Byle nie skrzypnęła podłoga. Na szczęście, gruby, perski dywan tłumi odgłos kroków... Jeszcze chwila i znalazł się przy drzwiach.
Znakomicie! Przez szparę widać wszystko.. Vera i Stratyński...
Co oni tam robią?
Czyżby? Nagła zazdrość targnęła sercem Otockiego, ale wnet się uspokoił.
Obraz, jaki się przedstawił jego oczom daleki był od sceny erotycznej.
Vera leżała, wprawdzie, na szezlągu, założywszy ręce pod głowę, lecz widać było, że nie kokietuje prezesa. Zaprzątała ją snać bardzo rozmowa, bo na policzki wystąpiły rumieńce, a z ust raz po raz wybiegał gniewny okrzyk.
Stratyński, zamyślony, siedział w fotelu opodal. Gryzł wygasłe cygaro, a na twarzy przebijał się niepokój.
Otocki zamarł w oczekiwaniu. Obchodziło go mało, czy pięknie czyni, wdzierając się w cudze tajemnice. Słuchał z zapartym oddechem.
— Cóż z tego będzie? — pochwycił podniecone zapytanie Very.

— Musi się znaleźć! — niepewnie wymówił prezes.

62