Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/94

Ta strona została uwierzytelniona.

nim nikt inny, tylko Waryński. Zazwyczaj i tak złą twarz, wykrzywiał obecnie grymas wściekłości.
— Kości chłystkowi należałoby połamać! — zabrzmiał wśród nocnej ciszy złowrogi szept — Przódy rozprawię się z nią...
Śmiało podszedł do okna parterowego mieszkania i zastukał. W sypialni grzesznicy jeszcze płonęło światło.
Wyjrzała zadziwiona, sądząc, że to Otocki może wraca.
— Kto tam?
— To ja, Vero! — burknął. — Muszę cię widzieć natychmiast!
— Natychmiast? O tej porze?
— Tak!
— Zwarjowałeś!
— Sprawa nie cierpiąca zwłoki! Pożałowałabyś bardzo, o ilebyś natychmiast mnie nie przyjęła!
Pogróżka zabrzmiała w głosie mężczyzny. Vera domyśliła się o co chodzi i nie przelękła się pogróżki. Postanowiła jednak sytuację wyjaśnić.
— Wejdź! — rzekła krótko.
Po chwili mężczyzna znajdował się wewnątrz mieszkania.
— Czego chcesz? gniewnie błysnęły jej oczy — Może oduczysz się wreszcie nachodzić mnie po nocy!
— Ale i ciebie od różnych sprawek oduczę! — rzucił brutalnie.
Verę nie łatwo było zastraszyć.

— Bądź łaskaw odzywać się przyzwoicie, albo wogóle nie będę z tobą mówiła...

88