Waryński dławił się z wściekłości.
— Ty... ty... śmiesz!... Otocki wyszedł od ciebie.
— A wyszedł...
— Jest twoim kochankiem?
— Jest!
Twarz mężczyzny z purpurowej stała się fioletowa.
— Przy... z... najesz się?...
— Wcale się nie zapieram! Kocham Otockiego...
— Kochasz Otockiego?
Zdawało się, że jeszcze sekunda, a rzuci się na Verę. Ta mierzyła go zwrokiem, niczem pogromca dziką bestję.
— Dowiedziałeś się, co chciałeś wiedzieć! — oświadczyła spokojnie. — A groźnej miny nie rób! Wiesz dobrze, że mnie nie nastraszysz!... Postępuję, jak mi się podoba i wybieram, kogo zechcę... Chyba mi wolno...
— Nie tak bardzo...
— Niby czemu?
— A ja...
Roześmiała się na głos.
— Ty? Dlatego pozwoliłam ci wejść do mnie, aby raz nakoniec tę sprawę przeciąć i oduczyć cię od szpiegowania pod mojemi oknami. Powtarzam i zapamiętaj to sobie... Co było, nigdy nie wróci!...
Mężczyzna zagryzł usta z bezsilnej złości.
— Vero nie przeciągaj struny! Nie pomiataj mną...
— Bynajmniej, nie pomiatam! Ale może nare-