Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

jest pani, bo mnie starą to trapi i boli... Przeczuwam nieszczęście...
— Dziwne, bardzo dziwne! — wyrzekł w zamyśleniu sam do siebie i ciężko opuścił się na krzesło za biurkiem.
Małgorzata postała jeszcze chwilę, lecz widząc, że Ordecki siedzi, zatopiony w myślach własnych i nie odzywa się do niej ani słówkiem, kaszlnęła parę razy, poczem odeszła, potrząsnąwszy kilkakrotnie z niezadowoleniem głową.
Niewesołe go trapiły przeczucia. Kiedy mniejwięcej przed rokiem żenił się z Lili, do szaleństwa w niej zakochany i pociągnięty jej urodą, czyż mógł przypuścić, że tak prędko zachmurzy się horyzont ich szczęścia? Lili była panną biedną, lecz z zacnej rodziny i sądził, że znajdzie w niej nietylko piękną kobietę, lecz i oddaną towarzyszkę. Tymczasem...
Co znaczy jej obecne postępowanie? Te ciągłe zabawy, hulanki do rana po dancingach? Dwuznaczne przyjaciółki? I te napady smutku i ta niezrozumiała historja z biżuterją? Zawiódł się na Lili. Czy jest to tylko pusta istota, spragniona szału i rozrywek? A potem sama ich się wstydzi? Bo dziś, jakby zaznaczyła swą skruchę.
Nie, dalej trwać nie może stan podobny. Skoro Lili tylko powróci, natychmiast rozmówi się z nią szczerze...
Chcąc odpędzić przykre myśli, Ordecki zagłębił się w leżące przed nim papiery. Szybko je przeglądał coś w nich notował. Niezadługo tak pochłonęły go one, że dopiero zapadający mrok przerwał mu tę robotę.
Wtedy drgnął.
Było lato. Przez otwarte okna wpadały fale dusznego, parnego lipcowego powietrza, a wraz

7