Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

wił tymczasem Kolbas, myśląc o tragicznej historji Ordeckiego i tłumacząc sobie teraz jego zachowanie się. Myślałem, że tylko w Ameryce! Bo myśmy tam już przywykli do podobnych wypadków! Al Capone, bandyci z Chicago, porwanie dziecka Lindbergha, szantażyści wyłudzający pieniądze z miljonerów i nie wahający się w tym celu okrywać hańbą cale ich rodziny, a specjalnie polować na żony! I tu zajść musiało coś podobnego! Biedny Ordecki!
Grąż, który nie miał zbyt czystego sumienia i w stosunku do Lili Ordeckiej, wolał zmienić temat.
— Ha! — mruknął. — Rzeczywiście! Lecz nic już mu nie pomożemy! Zajmijmy się lepiej naszemi sprawami! Znów pochylili się nad papierami, aby nadal przy usłużnej pomocy Matakiewicza stwierdzać znakomity stan „Atobudu“, nie spodziewając się już żadnej w tej pracy przeszkody, gdy wtem z trzaskiem rozwarły się drzwi gabinetu Grąża, a na progu ukazała się jakaś niewieścia postać.
— Rena! — zawołał zdziwiony dyrektor.
Nadeszła widocznie nie przez ogólne sale o bocznem przejściu, prowadzącem bezpośrednio do gabinetu i sądziła widocznie, że nie zastanie w nim nikogo, bo na widok ojca, Kolbasa i Matakiewicza zmieszała się gwałtownie, a na jej twarzyczce zarysował się nawet wyraz przerażenia.
— Ja... ja... — jęła bąkać.
— Ty, tu? — zdumiewał się coraz więcej dyrektor, gdyż córka nie odwiedzała go nigdy w biurze.
— Szłam do Ordeckiego! — o mało nie wyrwało się Renie, ale wnet się pohamowała.
W rzeczy samej, po wczorajszej, straszliwej rozmowie — w jej główce zrodziła się rozpaczliwa myśl.
Pójść do Ordeckiego, wyznać mu wszystko, prosić o radę i pomoc. Tam spotkała go wów-

110