Tymczasem Rena znnalazła się na ulicy.
— Uf! — odetchnęła głęboko.
Sama teraz nie wiedziała, czy dobrze się stało, czy też źle, że nie dotarła do Ordeckiego. Może i dobrze! Bo, choć wówczas zdradziła się przed nim łzami i swym wykrzyknikiem, to czyż ta cała ohyda, którą miała mu wyznać, przeszłaby przez jej usta? Czy nie cofnęłaby się i nie zamilkła w ostatniej chwili, gdyż zabrakłoby jej odwagi? Lepiej się stało. I tak się dziwi, że po tamtej scenie, która musiała uderzyć Ordeckiego, nie nagabywał jej pierwszy, pozostawił w spokoju.
Znów odetchnęła głęboko.
Nie, naprawdę zbyt jest zdenerwowana. Nie panuje zupełnie nad sobą. Popełnia głupstwo za głupstem. Szaleństwem było udawać się do Ordeckiego. Musi ratować się sama.
— Więc, pójdę tam! — szepnęła — I niech się dzieje, co chce! Inaczej dziś z niemi pogadam!
Rozejrzała się dokoła, jakby sprawdzając, czy jej kto nie śledzi, lub też nie obserwuje, dokąd ona zmierza i jąła iść pośpiesznie, w stronę ulicy Szopena.
Na Szopena, jak wiadomo, mieszkała Wendenowa.
Znalazłszy się, przed luksusowym, nowoczesnym domem, Rena przystanęła na chwilę.
— Brr.. — wstrąsnął jej plecami dreszcz, na myśl niemiłych, oczekujących ją scen — Ona, łotrzyca, lecz on po stokroć gorszy!
Weszła na pierwsze piętro, zadzwoniła i rychło znalazła się wewnątrz mieszkania. Pokojówka powitała Renę nieco fałszywym uśmiehem, jak się wita kogoś, kogo się widzi nie po raz pierwszy i nad kim się w gruncie rzeczy lituje.
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/116
Ta strona została uwierzytelniona.
112