Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdzie pani Wendenowa? — zapytała Rena.
— W saloniku, razem z panem hrabią!
— Acha...
Śmiało weszła do wschodniego gabineciku, tego samego, w którym bawił Dymski z Ordeckim. Znajdowała się tam w rzeczy samej Wendenowa, zagłębiona w poduszki jednej z otoman, a obok niej siedział rozwalony niedbale O‘Brien.
Nie powstał ze swego miejsca na widok Reny. Tylko na jego twarzy, oraz na obliczu rzekomej rosyjskiej arystokratki zagrały dziwne uśmiechy. Pełne wyższości i pewności siebie. Tak wita się nie gościa, a raczej niewolnika lub podwładnego, który, czy chce, czy nie chce, stawić się musi.
— A jest, panna Grążanka! — wyrzekła drwiąco Wendenowa, a ton jej nie przypominał w niczem tonu wielkiej damy, która swemi stosunkami pragnęła onieśmielić Dymskiego — A ja już sądziłam, że nie raczy nas odwiedzić! Proszę, niech pani siada!
Sądzą, że i tak możemy załatwić całą sprawę odrzekła sztywno, nie zajmując miejsca — Przebyłam, bo pan O’Brien spotkawszy mnie przypadkowo wczoraj na dancingu, znowu rzucał pogróżki! O cóż państwu chodzi?
O’Brien uniósł się nieco na łokciu i swemi czarnemi, jak węgiel, oczami, niby hypnozyter w medjum, jął się wpijać w Renę.
— Nie lubię — wycedził powoli — gdy się kto buntuje!
— Ależ, ja się wcale nie buntuję, tylko mniemałam, że zakończone zostały nasze rachunki!
— Maleńka omyłka!
— Żadnego pożytku nie będziecie mieli ze mnie!

113