Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

padku lepiej uświadomiony, nielylko odemnie, lecz i całej Warszawy.
O‘Brien uśmiechnął się lekko.
— Na zasadzie pewnych spostrzeżeń — przypominała sobie fakty zauważone w domu, więc niepłacona służba, częsty brak gotówki u dyrektora — doszłam do przekonania, że miał słuszność! Choć zmartwiło mnie to, ze względu na ojca, ucieszyło równocześnie, gdyż mniemałam, że wobec tego wasze prześladowania się skończą!
Dziwne uśmiechy przemknęły po twarzach Wendenowej i O‘Briena. Rena, nie uważając na to, mówiła dalej.
— Nie pojmuję więc, czemu nie chcecie wypuścić mnie z rąk! Ojciec mój stoi w przededniu finansowej katastrofy, ja nie posiadam nic, nawet biżuterji, a z moich obligów, lub wekslów nie mielibyście żadnej pociechy! Tymczasem, szantaż trwa nadal! Bo kiedy, przed dwoma tygodniami byłam tu, prosząc, abyście zechcieli wydać kompromitujące dokumenty, które jakoby istnieją, pan O‘Brieu zbył mnie niczem, oświadczając, że się nad tem zastanowi! A wczoraj, rozkazał mi wprost, abym się stawiła u pani!
Uśmiech znikł z twarzy O‘Briena. Twardo wyrzekł.
— Kto raz popadnie pod naszą władzę, tego nie wypuszczamy łatwo!
— Cóż to znaczy?
— To znaczy, śliczna panno Reno, że choć zawiedliśmy się na tobie, bo majątku nie posiadasz, w inny sposób możesz nam być pożyteczna.
— Słucham? — w jej piersi rodził się potężny bunt.

115