Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

O‘Brien bawił się teraz monoklem i nie patrzył na Renę.
— Ponieważ — odparł chłodno — domyślasz się wielu rzeczy, zagramy w otwarte karty! Jedne panie uwolniły się od nas za cenę wysokiego okupu, inne zaś, mniej zamożne, sprowadzając bogate „klijentki“.
Awaturnik nie kłamał. Oplątywał on w ten sposób, nietylko kobiety, lecz i mężczyzn, a zarzucane macki rozszerzały się coraz dalej. Choć przekonał się, że Rena nie posiada majątku, pragnął jej osobę wykorzystać. Również i na Dżordża zarzucał swe sieci, z których temu przypadkiem udało się wyślizgnąć, spłacając karciany dług gotówką otrzymaną od Bierkugla.
— Ja miałabym wam sprowadzać nowe ofiary? — zawołała, poruszona do głębi Rena — Nigdy!
— A jednak uczynisz to!
— Mylicie się! Sprawa ze mną nie pójdzie tak łatwo! I ja na was znalazłam broń!
Wendenowa zamieniła z O‘Brienem spojrzenie. Do podobnego tonu, pokornej wobec nich zawyczaj Reny — nie byli przyzwyczajeni.
— Zdobyła pani broń? — powtórzyła.
Rena zdecydowała się wygrać swój ostatni atut.
— Przedewszystkiem — wyrzekła ostro — nie wierzę, by przeciw mnie istniały poważne kompromitujące dowody! Jestem lekkomyślną, lecz na tyle posiadam wrodzonej uczciwości, że nawet w stanie nieprzytomnym, nie mogłam popełnić nic haniebnego! To tylko sprytny manerw z waszej strony, a ja byłam na tyle głupia, że dałam się nastraszyć! Pozatem...
— Pozatem?...
— Nie ja winnam się was lękać, ale wy mnie...

116