Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/123

Ta strona została uwierzytelniona.

gło być najlżejszej wątpliwości... Jej twarz, jej oczy, jej włosy...
— Jak... wyście... mogli... mnie doprowadzić do tego?... Nawet w stanie nieprzytomnym? — wyszeptała, czując, że ze wstydu i zgrozy radaby zapaść się pod ziemię.
Cóż dobre zdjęcie? — drwił awanturnik — Przekonałaś się, że nie straszyliśmy naszemi „dowodami“?
Rena, która podniecona rozmową dotychczas nie zajęła miejsca, raptem, niby podcięta, opadła w najbliższy fotel. Lecz, wnet porwała ją pasja.
— Świństwo! — wypadł z jej ust okrzyk, a palce szybko podarły wstętną odbitkę.
O‘Brien, śledzący ją obecnie, z pod oka, zauważył zimno — Drzyj, ile chcesz! Przewidzieliśmy to i przygotowaliśmy większą ilość kopji, na wszelki wypadek.
— Większą ilość?
Złamana, milczała.
— Większą ilość odbitek — powtórzył — abyśmy mogli je rozesłać, komu należy, w razie potrzeby!
Z jej piersi wydarł się cichy jęk.
— Nie — nie — to — straszne — potworne. Ja nie przeżyję tego!
Wendenowa i O‘Brien badali wzrokiem Renę.
— Ach! — wyrzekła baronowa, niby sondując ofiarę, czy zdolną jest, w rzeczy samej do samobójstwa. Pocóż zaraz wspominać o śmierci!
Oczy Reny patrzyły błędnie.
— Czegóż, wy właściwie chcecie? — zawołała z niewypowiedzianą męką.
O’Brien, który teraz powoli chował z powrotem potworne odbitki do portfela, wycedzał.
— Posłuszeństwa!

119